Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to z tego będzie? mruknął, patrząc w pole.
I wiedział, że nic dobrego nie będzie. Wszystko wróżyło źle i jak najgorzej. A rzecz szczególna młodzież nigdy się tak nie bawiła, tak płocho i szalenie, jak właśnie w tych dniach trwożnych przed złowrogiem jutrem. Nigdy, jak spamiętać, nie dochodziły z majdanów takie wesołe śpiewy, takie tupoty pląsów i piski, i śmiechy swywolne. Hulano całemi nocami; hulano bez pamięci aż do samego ranka. Nie wyglądało to na dobrą przepowiednię... Wielka wesołość poprzedza wielkie nieszczęścia. Zresztą na ziemi i na niebie, wszędzie na każdym kroku, umiano już spostrzegać tylko złowróżbne znaki.
— Niema rady! zawyrokowała nareszcie, baczna na wszystko, starszyzna. Konieczna jest ofiara.
— I krwawa, podchwycił znachor, który się znalazł w porę, choć nie był zaproszony.
— Do tej ofiary, wykładał, potrzebne są dwie najładniejsze dziewki z okolicy, a gdy jest więcej ładnych, to i więcej można... tem lepiej poskutkuje!
To mówiąc, chciwie zerknął na blednącą Kulinę i nie mniej od niej zaniepojoną Sonkę, gdy jednocześnie parę innych dziewcząt z pogardą pokazywało mu języki.
Nastąpiła chwila głębokiego milczenia. Potem