Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wio!
Procesja trwała dobrą godzinę, bo droga nie była krótka i praca nie tak znów łatwa, jakby się zdawało: brnąć tak rzeką przeciw prądowi, co najmniej przez pół wiorsty w szalone gorąco i do tego jeszcze zachowując przepisy uciążliwego rytuału, to nie fraszka.
Nareszcie dumne i mokre wypełzły na brzeg kapłanki i wracały do wioski, owacyjnie odprowadzane przez tłumy.
Niestety, minął dzień, minął drugi i trzeci, bez żadnej zmiany w atmosferze. Kapłankom miny zrzedły...
— Za słabo się pracowało!...
— Nie wyorano ni kropli!...
— Cóż! trzeba jeszcze poorać?...
Inaczej myślała starszyzna — była ona przeciwna ponawianiu próby. Widocznie już tak nie wiele zostało w rzecze wody, że nic z niej się nie da wyorać!..
Miano też jeszcze w zanadrzu jeden zbawienny środek. Środek zupełnie niezawodny, ale nie bardzo przyjemny... To też go stosowano niechętnie i tylko w krytycznej chwili. A chwila krytyczna nadeszła. Oj, dawno nadeszła. Głód groził, głód! Co tu gadać.
Już nawet stary Hypko, najzamożniejszy w całej wsi gospodarz, zafrasował się nieco.