Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bydło osłabłe nadrabiało bokami, — Psy opieszale się wlokły, wywalając języki, zagrożone szaleństwem od strasznej „kanikuły“. — A rodzaj ludzki leniwie z chat wyłaził i ciągnął na brzeg Żmyry, gdzie wreszcie, malownicze utworzywszy grupy — zaczął ospale gapić się na wodę. —
A tam na rzece, w dole, na samym środku Żmyry odsłaniał się jej oczom widok istotnie osobliwy.
Dwie stare baby wiejskie, podkasawszy spódnice aż po same kłęby, z powagą olimpijską broczyły wolno brodem, w górę rzeki, wlokąc za sobą sochę po powierzchni wody. Głowy miały spuszczone, twarze ich wyrażały skupienie, właściwe wołom pracującym na roli. Włosy rozwiane, to jest, rozkosmyczone u jednej, u drugiej kołtuniące się ciężko, błyszczały w słońcu jaskrawo białem srebrem. Za niemi szła trzecia baba, nie mniej od tamtych zgrzybiała i prawie zupełnie łysa; ta, podtrzymując sochę udawała oracza.
— Wio, wykrzykiwała przeciągle, wykręcając batem.
O dziesięć kroków za niemi, podążała druga podobna trójka. A dalej trzecia i czwarta. Wszystkich zaś było siedem, co stanowiło zapowiedź siedmiu lat urodzajnych.
— Wio! wio!.. rozlegały się głosy, mdlejące ze znużenia.