Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To rzekłszy, odwróciła się i pobiegła ku zaroślom, bo tam jej się zdawało, że mignął cień Mikoły. Znachor jakkolwiek dotknięty tą odmową nie stracił jednak nadziei. Znał z gruntu serce kobiece i wiedział, że w tej świątyni idealnego cynizmu, na szali czułych wyroków, nie dziś to jutro zaważy więcej funt złota, niż pud niebieskich migdałów.


Tymczasem potrzeba deszczu stawała się coraz widoczniejsza. Upał się zwiększał z dniem każdym. Powietrze nieruchomiało. Już pola dobrze zielone poczęły płowieć, liście na drzewach żółkły... Więdły warzywa, i nawet szum leśny stawał się jakimś innym bezdźwięcznym, co z trwogą podchwytywało przesądne ucho wieśniaka. Na ulicach Michnyczanki nie było już śladu błota, z nad traktu ciągnął kurz i bujał nad wioskami. Bagna, ak gdyby chudły; dymiły torfowiska, a tam daleko, daleko, i z tej i owej strony, nad smugami widnokręgu, oko dostrzegało małe złowieszcze dymki, i nozdrza chwytały zapach smalenizny. To paliły się lasy od spiekoty słońca.
W Żmyrze spadała woda w zatrważający sposób. Mówiono, że ją „wykąpują“ baby, gdyż cały dzień, jak kaczki, się moczyły. Głupie pozwalały sobie na tą przyjemność, w chwili gdy