Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z pochmurnego nieba na tłum schwytanych. Suche jak kość twarze niewyraźnie bielały w szarówce, wisiały w mglistym powietrzu. Nabrawszy rozpędu tramwaj z hukiem przeciął skrzyżowanie i usunął ich sprzed oczu, a kiedy przemknął — na środku pustej ulicy stały trzy kobiety.
Rywa, matka Awruma, nieśmiało wyciągała do strażników ręce. Regina Zajączek i Estusia Szafran, przegięte boleśnie, nachylone ku sobie porozumiewały się cicho. Ich oliwkowe czoła zetknęły się, a one ze smutkiem, lękliwie podnosiły ku starcom oczy pełne cienia.
Pod ścianą skupiła się gromadka dzieci o pożółkłych pyszczkach, które przypatrywały się schwytanym. A w kamienicy nad wachą Żyd martwo siedział za szybą w oknie, przekrzywioną głowę złożywszy na dłoni.
Po zmianie warty żandarm bez werwy popędzał schwytanych. Ziewał patrząc na nich. Ostatnie zmory unosiły się na kolana, niemrawo i bez sił. Sunąc ślepo, sztywno przebierając bosymi stopami szli ku sobie, by ująć się za ręce. Wyrostek, któremu kazali stawać na rękach, leżał już bezwładnie, rozrzuciwszy nogi jak pajac. Rozległo się naraz ciche, ostrożne wołanie:
— Panie ziandarm, można już stać? Panie ziandarm?
Żandarmi stali odwróceni mierząc ulicę martwym, szklistym wzrokiem. Granatowy pokazał wyrostka żółtemu, zaśmiał się hałaśliwie i stuknął palcem w czoło.
Man spricht davon. Es fällt mir schwer das zu glauben.
Eisernes Kreuz? Ihm geht alles nach Wunsch. Eisernes Kreuz!
Mein Gott, jeder hat sein Kreuz zu tragen.