Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ściany do ściany. Jakiś zapchany samochód trząsł się przy krawężniku i dymił. Stłoczeni na platformie ludzie wyciągali ręce, wołali. Hałas był straszny, blade twarze o otwartych do krzyku ustach cisnęły się nad ramionami tych, którzy stali z przodu, znikały, wracały. Żandarm opuścił klapę z hukiem, jeszcze parę osób wepchnięto na ciężarówkę i wśród nich zobaczył Dawid matkę, jak chwyciła wyciągniętą ku niej dłoń.
Każde spojrzenie może być ostatnim.
— Stój, gdzie lecisz? Nie gryź, wilcze szczenię!
Twarda ręka spoczęła mu na twarzy. Przepychając się rozpaczliwie w tłumie, który stał tak ciasno zbity, że chwilami nogi bezradnie zawisały w powietrzu, Dawid zaczął wołać, bez tchu, unoszony jakąś ślepą siłą do przodu, a ponieważ nie mógł w zamęcie usłyszeć własnego głosu, zamilkł i szeroko rozwartymi oczami patrzył przed siebie z bolesnym zdumieniem, smutkiem i wstydem, że nie ma nawet siły zapłakać na ten widok. Żandarm podniósł już klapę biegnąc i wspiął się ostatni na dek. Ciężarówka wolno ruszała, wyciem klaksonów torując sobie drogę, a ludzie pryskali spod kół, ustępowali konwulsyjnym ruchem ciżby, ciekącej na boki, gęstej i czarnej.
Jeszcze dwa wozy zabrawszy ładunek odjechały, ale tłok nie zmalał. Żandarmi z krzykiem starali się wnieść porządek i byli bezradni. Tłum przewalał się od ściany do ściany i komendy Niemców ginęły w ogólnym zamęcie; najpierw zaczęli rozpraszać tłum, gromadzić koło siebie mniejsze grupy i formować z nich kolumny otaczane natychmiast strażą. Stojących z boku przygniatali do ścian i zatrzymywali, a tych, któ-