Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/430

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na darmo. Zresztą nie podnosili głosu. Dawid z wysiłkiem próbował połączyć hałasy nocne z tym, co widział, z zawaloną skrytką, i coś mu przeszkadzało zrozumieć wszystko do końca — strach. Byli odcięci od kryjówki i wiedzieli, że nie będą tam wpuszczeni. A na ulicach wzmagał się szum, zgiełk tłumu. Kiedy wysunęli głowy z sieni, podwórze było jasno oświetlone słońcem, a na przewróconej szafie siedział granatowy policjant i liczył starannie pieniądze poruszając bez przerwy ustami. Ślinił palec, dalej liczył. W bramie żółty wyrywał komuś dziecko i dziecko płakało, żółty płakał, a Żyd, który szamotał się z nim, wypluł na ziemię krew i zęby. Cofnęli się do sieni, ale już było za późno: z ulicy biegli hycle wrzeszcząc, ze schodów cicho wypadł na nich jeszcze jeden. Wyszli. Wszystko trwało jedną chwilę; hycel wyrwał matce garnek z ręki i cisnął na ziemię. Przyłożyła dłonie do zapadłych policzków, pokiwała smutno głową.
— Człowieku, co robisz? Ostatnia odrobina mąki. I tak się zmarnowała.
Hycel, ociekający potem, patrzył nieprzytomnie na swe ochlapane spodnie, na kluski przyklejone do buta. Podbiegł drugi i chwycił matkę za łokieć, a ona, chcąc się wyswobodzić, tak jakoś uniosła ramię do góry. Krzyknęła ze złością:
— Ręce przy sobie! Ty chamie, nie szarp. Sama pójdę.
Kiedy ją puścili, zachwiała się na nogach — chucherko — i poszła szybko w kierunku bramy nie obejrzawszy się nawet. Za nią łapacze, Dawida nie ruszył żaden. Granatowy podniósł głowę, wetknął palec do ust i dalej liczył pieniądze. Dawid postał chwilę, a potem wybiegł na ulicę. Tutaj stał tłum na całą szerokość zaułka, od