Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

minie. Przyjdzie taki dzień, wstanie nowy dzień bez wstydu na twarzy, kiedy dzisiejsi oprawcy będą musieli złożyć rachunek. Ale przed kim? Przed swymi ofiarami? Kto wyjdzie z dołu?
Wuj Jehuda poruszył się i powiedział schrypniętym głosem:
— Kto wyjdzie z dołu, będzie ukamienowany na drodze.
Prof Baum ponuro skinął głową.
— Po takiej zbrodni jaka może być zapłata? Śmiech pusty i rozrzucone kości. Nas nie będzie i nas to nie będzie dotyczyć. Tak, wiem, co mówię. Ten świat, który się zbliża, rękami uwalanymi we krwi przetrze oczy. Prawo, które nie jest prawem, znów zechce stać się prawem. Co za widoki, czy przeczuwacie? Straszny, straszny świat. Może i nie mówiłbym tego wszystkiego kiedy indziej. Osłabłem jakoś dziwnie i ta gorączka... Czy ja jeszcze żyję? Czym jest to, na co patrzę? Gdzie jestem? I czy ja to jestem? Najgorsze myśli przylatują nocą... Lód w garnku, zamarznięte krany i ani kropli wody. Sucho w ustach. Na całym piętrze to samo. Za każdymi drzwiami trupy. Więcej zmarłych niż żywych, a ilu ich jeszcze skona do rana? Wtedy dopadają człowieka, wtedy! Straszne, zimne myśli. A może to konieczność? Więc zawsze przychodzi z nożem i tym nożem toruje sobie drogę?
Wuj Jehuda zacisnął palce na krawędzi stołu, szarpnął porywczo głową i wtedy twarz jego ogarnął mrok.
— Mamy wierzyć w nonsens, w który oni sami uwierzyć nie mogą? Zanim wtrącają Żydów do dołu, każą im krzyczeć: „Es lebe Tod!” Boją się żywych, umarli są po ich stronie.
Matka chwyciła go za ucho.