Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiem na skroni i Dawid zobaczył chudą, żółtą szyję niedbale osłoniętą. Uri zaglądał wszystkim w twarze.
— Co się tam wyrabia! Ledwo trepów nie zgubiłem na Ceglanej. Poczekam, może to przejdzie bokiem.
Wuj Jehuda zacisnął usta w uśmiechu i powiedział:
— Widzę, że Uri ma dzisiaj znów świeże wiadomości z pierwszej linii frontu.
— Zostaw — powiedział ojciec. — Niech odetchnie. Niech odtaje.
Uri zamilkł urażony. Prof Baum obciągając koc, który zsunął się z jego ramion i wlókł po podłodze, mówił:
— Nie samo życie nam odbierają, lecz i wiarę w życie samo. Co można powiedzieć? Tu wszędzie cierpienie, pod każdym dachem. A gdyby otwarto mury, świat zagryzłby palce, by nie krzyczeć ze strachu.
Wuj Jehuda uniósł ramię i wskazał zaciemnione okno.
— Dlatego cały świat milczy, milczy i czeka, kiedy nareszcie pognają nas do otwartego dołu razem z naszym głodem, tyfusem i wszami!
Drżał, kręcił się na skrzyni koło ognia; i czuł palce matki we włosach, widział blisko nad sobą jej oczy. Z grzebieniem w ręce surowo mówiła:
— Dzisiaj przy stole się drapałeś. Znów.
Koc wrócił na swoje miejsce i okryty szczelnie prof Baum jedną ręką trzymał jego brzegi, drugą grzejąc w ukryciu.
— Każdy, każdy z nas po trochu wątpił, nie wiedząc, jaki użytek zrobi z tego przyszłość... Europa, wtrącona w chaos, kiedy się z tego podniesie? Wiem, wiem. Co było, minęło. Co trwa,