Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A skąd ty tak wszystko dobrze wiesz? — zapytał ostro ojciec i wuj Jehuda zamilkł.
— Każdego boli to samo — powiedział prof Baum. — Nie ma już lepszych, gorszych. Równość w nieszczęściu, koniec. Kij spada równo na każdy grzbiet i nie wybiera.
Po chwili milczenia ojciec powiedział:
— To się tylko tak mówi. Tutaj przyciągnęła z prowincji rodzina. Ojciec, dwóch synów, córka. Uratowali Torę i ukryli w transporcie. Jak? Wszyscy pytają i nie mogą w to uwierzyć. Teraz chodzą z Torą po Walicowie i żebrzą. Raz zanieśli ją do rabina.
Dziadek pytał:
— Do którego?
— Reb Icie śmiał się do łez. Co oni mu tutaj przynoszą? Brak już świętych zwojów u niego w mieście? I oni mu dźwigają jeszcze jeden ze wsi? Popatrzył na synów, popatrzył na córkę i mówi do ojca: „To ty, ojciec, narażałeś ich życie, aby przemycić Torę?” A on rebemu na to: „Co dzień, co godzina Żydzi narażają życie swych synów i dla mniejszych rzeczy.” Widziałeś go, jaki? Reb Icie pyta tych młodych: „Co to są mniejsze rzeczy?” A oni: „Co dzień, co godzina Żydzi narażają życie swych synów dla chleba.” Reb Icie zamilkł, a ten stary z małego miasteczka zabitego deskami pyta rabina stąd: „Czy taka ofiara miła Panu?” Reb Icie pokiwał głową i powiada: „A co może być w dzisiejszych czasach miłe Panu? Jeżeli jeden człowiek ginie z głodu, to drugi może też ginąć z głodu?” A oni, którzy chodzą po Walicowie i nie mogą grosza wyżebrać na kawałek chleba, odpowiadają: „Jeżeli jeden człowiek ginie z głodu, to drugi też może zginąć z głodu.” Reb Icie rozłożył ręce i takie zadał pierwszemu