Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bratu pytanie: „A jeżeli człowiek nie może patrzeć spokojnie na śmierć drugiego człowieka?” I on odpowiedział: „To jego życie jest warte stokroć więcej.” Reb Icie takie zadał drugiemu bratu pytanie: „A jeśli człowiek patrzy spokojnie na śmierć drugiego człowieka i palcem nawet nie kiwnie?” I ten odpowiedział: „To jego życie jest warte tyle samo.” Wtedy reb Icie powiedział: „A więc czy ja, reb Icchok Kohen, mogę zabronić człowiekowi, aby nadstawiał głowę za drugiego człowieka? Stoją w Piśmie te oto słowa: «Ucho, które słyszy, i oko, które widzi, Pan to oboje uczynił...» A Torę zabierzcie, słów modlitwy mi nie przypominajcie, bo je znam.” Przywołał córkę i dał jej swoje kartki na chleb z całego miesiąca. I odeszli, błędu swojego nie widząc. A gdzie był błąd? Kosztował ich drogo, więc reb Icie śmiał się tylko, nie łajał. A czy reb Icie nie słyszał o ich drodze? Ale nie ma zapłaty za wiarę. Oni zrobili, co mogli, i więcej, niż mogli. Dlatego reb Icie się śmiał. Bo on już wie, że nie ma miejsca na świętość w dzisiejszych czasach. I szale, i miary, i gwichty fałszywe. Ale kto wie tyle co on? Kto by chciał wiedzieć tyle co on, musiałby najpierw oddać ostatnie kartki na chleb.
Dziadek przerwał:
— Jak? Nie dosłyszałem. Jak się nazywają? Może ja ich dobrze znam?
— Szafran.
— Szafran? Nie pamiętam.
— Torę ratować z pożaru. No, no — powiedział wuj Jehuda. — Ale właściwie po co? Można sparzyć tylko palce.
— Po co? Nie pytam, po co wyciągać Torę z ognia — surowo powiedział ojciec. — Pytam, co zostanie? Wszystko ma przepaść? Tak?