Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szklanki z wrzątkiem, którą matka postawiła przed nim. Blade, żółte palce z trudem kruszyły trzeszczące suchary. Ojciec mówił teraz patrząc matce w oczy.
— Dlaczego odmówiłem mu, chociaż mogłem pomóc? I tak, i tak jutro mały pójdzie za mur.
— Już nic nie chcę słyszeć, Jakow. Dosyć, dosyć — przerwała matka.
— Gniew mnie oślepił i skrzywdziłem go.
— Sprawiedliwy gniew krzywdzi ślepo, ale niesprawiedliwy gniew krzywdzi umyślnie. Świętym nie zostaniesz — zapewnił dziadek. — Patrzyłem na ciebie od małego i mówię, że nigdy na to się nie zanosiło. Jakow, nie ciebie moje oko wybrało. Nie ciebie moje serce umiłowało. Owszem, tapicerem... Wiedziałem, że będziesz znośnym, ale więcej nic. Dlatego ty sobie nie wyrzucaj. Pies z nim tańcował, z tym przechrztą.
— Mogłem mu pomóc. A on od razu sięga do kieszeni.
— Głupiemu się zdaje, że za pieniądze będą mu otworzone ostatnie bramy, że kupi wszystko i wszystkich, po tej i po tamtej stronie — mówił dziadek.
— Dlaczego? Tak mnie pytał. Kiedy człowiek pyta: „dlaczego?”, to znaczy, że skrzywdziłeś go. — Głos ojca jeszcze drżał.
Matka przerwała.
— Raz mówisz tak, raz inaczej i sam nie wiesz, czego chcesz. Zwaliłeś kłopot z głowy, ciesz się. Świętym być w dzisiejszych czasach? Nie ma tak dobrze.
— Oj, nie ma — mówił dziadek.
— Nie ma i nie będzie — powtórzył wuj Jehuda.