Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tu mówię o uchodźcach, którzy latem i zimą nocują w ruinach pod gołym niebem, a ty mi chcesz zaraz, na poczekaniu, wyłożyć sens doli żydostwa.
— Tak wszystko zostało między nas podzielone. Zapomniałaś? Co reb Icchok powiedział? Kiedy stanąłem z tobą pod czerwonym baldachimem, całe życie było przed nami. Całe nasze życie było jasne jak dzień. Ty miałaś martwić się o duże rzeczy, ja o małe. Ty miałaś kłopotać się o nasz los, a ja trapić losem całego żydostwa. A powiedz mi teraz z ręką na sercu, czy można było lepiej podzielić cały świat między nas, abyśmy na tym podzielonym świecie zostali zawsze razem? Czy reb Icchok nie miał lekkiej ręki? Powiesz może, że miał ciężką rękę? Dzisiaj, po tylu latach... „Jest, jak jest. I nie ma o czym mówić.”
Matka śmieje się.
— Kiedy ten baldachim spadł nam na głowy, wszyscy zaczęli wołać: „Zła wróżba? Dobra wróżba? Zła wróżba!” A reb Icchok powiedział: „Jest, jak jest. I nie ma o czym mówić.”
Matka śmieje się, a ojciec patrzy ukradkiem w jej twarz.
— Jeszcze nie zapomniałaś?
— Kiedy baldachim upadł, było mi strasznie. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię. — Matka przykłada dłoń do policzka i pochyla głowę. — I... i takie ciemne ciasto upiekłam na ten dzień. Po rozkrojeniu został tylko gruby zakalec. Okropnie mi było wstyd, żal. Sama nie wiedziałam, dlaczego.
— Szmuel dokuczał, krzywił się, jak on: „Co za chała? To ma być chała?” A ojciec nas bronił: „Kiedy chała na stole, nie pytaj, z jakiej mąki. Jedz, Szmuelu!” No i musiał zjeść.
— Każdy zjadł po trochu ten zakalec. — Unosi