Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/188

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    pokucie mogę też coś w tym domu głośno powiedzieć.
    — Kobieto, tobie przecież usta nie zamykają się od rana do nocy.
    Ojciec kluczem naciągał szprychy na obręczy koła i palcem próbował, czy dobrze osadzone.
    — No, nie mówiłam, że wykipi? I wykipiało! Kiedy ja grzeję mleko, ty zawsze musisz zrobić awanturę.
    — Ja? Awanturę?
    Ojciec złożył ręce na obręczy koła.
    — Raban w domu, z garnka kipi, a mnie już łez brakuje.
    Matka kupiła gdzieś odrobinę mleka na święta. Kiedy mleko wycieka za brzegi garnka, robi się swąd, wtedy sypie szczyptę soli na blachę, i to pomaga. Zła, rozżalona, przygaduje:
    — Nigdy dobrego słowa nie ma dla mnie w tym domu! Co powiem, to źle. Co zrobię, to nie tak.
    Ociera łzy, wzdycha.
    — Tak mi tego mleka żal.
    Ojciec unosi koło i przesuwając obręcz w dłoniach ogląda pod światło skręt.
    Mówi:
    — Tymczasem. Święte słowo, tymczasem! Kto je wymyślił? Na pewno Żyd klecąc szałas.
    — Eeee.
    — Tymczasem kuczka osłania nas. Oj, cieszmy się.
    — Eee.
    — Dzisiaj jestem tu, jutro tam. Oj, cieszmy się.
    — Ee, pomieszanie z poplątaniem!
    — Tak jest urządzony ten świat, że wszędzie znajdzie się jakieś małe, ciche miejsce na mój mizerny szałas.
    — Tak było dawniej. Teraz jest Judenrein... Ja