Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/190

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    głowę. — Ale jednego ci do śmierci nie wybaczę.
    — Czego?
    — Ile czasu minęło, zanim do wesela doszło?
    — A?
    — Zwlekałeś, zwlekałeś, a ja czekałam jak głupia.
    — Znowu? Miałem przecież terminową robotę u starego Lewina! Trzeba było najpierw się z tym uporać. Chcesz cały stołowy urządzić w pięć minut?
    — Tak, tak. Osiem krzeseł, dwa fotele, stół.
    — I kanapka! Fornir sykomora, gięty dąb. Wtedy sykomora była bardzo, bardzo w modzie. Widzę jak dziś. Obicia, czerwony brokat ze złotą krepinką! Nieczęsto taka robota się trafia. A potem...
    — A potem było nasze wesele.
    — Czekaj, jeszcze nie. Potem Lewin zapłacił i zrobił drugi obstalunek. Musiałem urządzić służbówkę dla Ceśki. Wszystko pociągnięte białym lakierem, nawet ramki do obrazków. Niech go nie znam! Rąk nie mogłem domyć. Samego adamaszku wyszło ze dwadzieścia metrów.
    — Wszyscy mówili, że stary Lewin okropnie się w niej kochał.
    — E, gadanie.
    — A jednak poszła z nimi za mur. Popatrz, złoto, nie dziewczyna.
    Ojciec powtarza:
    — Osiem krzeseł, dwa fotele, stół z pomocnikiem i kanapka. Widzę jak dziś.
    Zapada milczenie.
    — A potem tak mną zakręciło. Nie miałam czasu obejrzeć się za siebie. I to wszystko — matka wykonuje nieokreślony ruch — wydawało mi się takie małe. Jak gdyby moje życie było zawsze gorsze niż ja. Nie takie, jak ja.