Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ten głos nie dręczył dłużej spoczywających, teraz sam spoczywał bez skargi.
Usłyszał, jak matka ostrożnie odwraca się z boku na bok, wzdycha. Ostatnia myśl dopada podstępnie, kiedy już nie broni się przed snem i za późno jest, by ją odepchnąć. Długo wytrzyma? Chucherko, schnie z głodu i strachu, a czuwanie nocą wykańcza raz-dwa...
Jadł. Jadł bez przerwy i opamiętania. Już połknął dwie opony rowerowe Dunlopp, srebrny zegarek Nauma i garstkę karbidu. Zgiełk się uczynił, lament, kazali mu to wszystko oddać. Jankiel Zajączek wyciągnął igłę. Groził? Z palca kapała krew, kropla po kropli. Czyj krzyk unosił się nad miastem? Żydzi ciągnęli tłumem na Okopy. Znów stał przy wózku, na wózku wygodnie oparty siedział Naum. Podawał każdemu rękę: pasażerowie wsiadali. „Nie ma chwili czasu do stracenia!” Ruszyć, dalej. Dawid potniał ze strachu, szarpany, potrącany przez tłum. Śnił, myślał, że śni; i nie przestanie ich wlec do dołów na Okopy, póki trwa ten sen, koszmar, życie.
Opuszczające łachmany umarłych wszy, wszy uciekające rojnie z zimnych, sztywnych ciał, wpełzają mu na twarz.