Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aś!
Dawid zasnął kamieniem. Kręciło się koło, wirował szary kurz. Ulice sunęły jak otwarte groby. Czyj ciężar dźwiga, nie wiedział. Przykrył zwłoki gazetą, spod gazety wypełzła wesz i wolno, wolno zbliżała się ku niemu. Żelazną do Żytniej, tam zbłądził. Na ulicy jama czerniała, a nad nią pochylone postacie. W jednym porywie uniosły się ramiona i twarze zwróciły ku niebu powleczonemu ciemną chmurą. Wszędzie, na każdym skrzyżowaniu zamęt drogowskazów. „Madagaskar.” Którędy na Okopy? Wesz rosła, a on nie mógł uciec, zatrzymać rozpędzonej rikszy. „Uważaj na skrętach, ty!” Wysunęło się spod gazety zżółkłe ramię i Naum wskazał koło. A tam, pod kołem, utknęła matka zamotana w kłębek gałganów. Głowa obijała się o kamienie stukając. „Synku, nie zostawiaj mnie tu samej w noc ciemną.” O własnych siłach, sama czołgała się na Okopy? Wszyscy tam ciągnęli, tłumem. Teraz widział wyraźnie. Wesz rosła, jarzyła się żółtą poświatą, jaśniała blaskiem ogromnym. „Nie!” Nie, to słońce, słońce z nieba trupim światłem zalewało świat.
— Nie!
Krzyknął, usłyszał swój krzyk i wtedy się obudził. Leżał w ciemności i ciszy, przerywanej mocnym biciem własnego serca, i nie mógł usłyszeć oddechu matki. Ojciec spał powalony zmęczeniem konia. Jej noce bez snu wlokły się ulicami jak skarga głodnego żebraka, który woła o chleb pod zamkniętą bramą. Uniósł głowę. „Gite menszn, rachmunes!” Wołanie konającego widma na kamieniach w ciemności i jęk.
Ryms, ryms. Trzask podkutych butów, strzał. Kroki, jakby oddalającego się patrolu. Cisza; tam-