Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



IV

Ledwo można związać koniec z końcem, a tutaj odbierają jeszcze człowiekowi obrok.
Kiedy już nie było kogo wozić dryndą, Mordchaj Sukiennik wyporządził ciężarowy furgon i poszedł za radą krawca Zajączka do Judenratu, do samego prezesa Czerniakowa, a prezes Czerniakow krzyczał, że jest zajęty, ma większe sprawy na głowie i żeby nie wpuszczać do niego ludzi z byle czym. Z byle czym? Chodziło o Sabę, lada dzień wyciągnie kopyta. Odprawiony, wrócił znów. Ma czas, poczeka. A potem chodził do gminy z samego rana, siadał w poczekalni i cierpliwie czekał na pana prezesa. Z batem w ręku.
Nie dziś, to jutro. Jeździł na koźle trzydzieści lat, całe miasto go zna, woził nawet panny Lewin w Aleje, Anielcię i Dorę Lewin, proszę to sobie wyobrazić. Wiosenny dzień, ulice czysto wymiecione, Dora Lewin w kostiumie z jasnymi dodatkami i przypięty biały kwiat. Świat się uśmiecha, obrok jest tani. Obok siostry Anielcia Lewin i żyć się chce. Pończoszka na niej cieniutka, koloru opalonej nóżki, kwiecista sukienka z francuskiego jedwabiu, siedemnaście złotych metr, rękawiczki zamszowe, a na główce słomkowy ka-