Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pierwsze jej spojrzenie padło na ojca, a było mu ono, po wszystkiem co wycierpieć musiał, jak ostatni haust napoju, odbierający zmysły. Siadłszy, uczuł się zniweczonym, małym i bezsilnym...
Obok niego siedział elegancki porucznik. Przekładał z ręki do ręki kapelusz, zakładał nogę na nogę. Wszystko to odnosiło się do niego, a przyszły mąż stanu nie umiał jeszcze zachowywać się spokojnie podczas, gdy szarpano go moralnie w kawały.
Za Nilsem siedział bezpośrednio Doesen. Targał z pilnością wielką i coraz to mocniej koniuszki swych jasnych wąsików, a widząc migające wciąż pod nosem białe jego rękawiczki, zebrani w kościele sądzili, że pokazuje sztuczki, albo daje komuś znaki, nie wiedziano tylko komu. Matadorowie czuli się w tej przygnębiającej sytuacji nad wyraz nieswojo. Mimo to jednak rzucali raz po raz spojrzenia ku kobiecie z dzieckiem. Była djabelnie piękna i miała wygląd dziwny, cudzoziemski jakby. Wykręcali karki co chwila, a sam konsul Bernick uczuł wkońcu ból w karku, jakby był młodym kogutem, uczącym się piać.
W dodatku do nieszczęścia, dziekan spóźniał się, a kościelny wychodził ciągle i wchodził, robiąc uroczystą, głupią minę.
Organista pracował zawzięcie. Ponieważ pastor nie jawił się dziwnie długo, przeto jął grać pieśń kościelną. Zużył wszystkie pompatyczne, uroczyste wariacje, przeszedł do czegoś wprost przeciwnego. Usłyszano fletowe tony pastuszego śpiewu. Fantazję muzyka podniecało niezawodnie wszystko małe i nędzne, co wyniknie z tego małżeństwa, wskazywał niemal palcem oblubieńców, a kwinty organów piszczały: ti... ti... ti!