Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozmowy, były puste, bezbarwne, czasem bezsensowne, a ostatnie dawało asumpt do dalszych. Stał, patrząc na nią z upodobaniem. Podziwiał kształt jej głowy, harmonijne rysy, połyskujące z pod rzęs oczy, ciekawy był jaki mają kolor, potem objął spojrzeniem jej kibić, piersi, szyję, cerę, czarne włosy, wreszcie suknię...
Wkońcu opanowała się i przerwała rozmowę, przeszła wskos altanę i zaczęła coś poprawiać koło kwiatów, mnąc bezlitośnie liście.
Wszedł zwolna po schodach z otwartym parasolem na ramieniu, opierając się lewą ręką o poręcz.
— Będzie pani zapewne dziś wieczór u mojej siostry? — spytał.
— Pani Gröndal obiecała dać mi zaproszenie.
— Oczywiście. Będą też tańce... Czy mogę prosić o pierwszego walca?
Nie podniosła oczu.
— Zatańczy pani ze mną pierwszego walca? — spytał powtórnie.
Uczuła, że nie może dać odpowiedzi.
— Ach prawda, — rzekł — przepraszam, nie przedstawiłem się jeszcze. Ale wiedząc, kto jest moja siostra, wie pani również, kim jestem.
Zbliżył się uśmiechnięty, niosąc na ramieniu parasol, a lewą ręką nie puszczał poręczy.
Wyprostowana milczała dalej.
— A więc zgoda na pierwszego walca?
Rzucił to od niechcenia, nieco z góry, jakby się czuł niemal dotknięty.
Wkońcu zamknął parasol i podszedł do drzwi, pytając:
— Pani Gröndal jest chyba w domu?