Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/257

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Chciała powiedzieć, gdy wchodził, że jest, ale jeszcze nie wstała, co równałoby się prośbie, by został. Zresztą pani Gröndal nie spała już pewnie i mogła mu sama wzbronić wstępu do siebie, słysząc, że idzie.
    Wszedł, ale nie wrócił. Czyżby pani Gröndal przyjmowała już o tej porze? Nie, z pokoju nie dolatywały dźwięki rozmowy.
    Przeszła na lewo ku schodom i spojrzała w głąb. Ujrzała przez otwarte drzwi sypialni wiszące na ścianie lustro.
    Zbiegła do ogrodu, a potem dalej w las. Ale zaraz wróciła, gdyż było tam bardzo mokro. Poszła tedy ku wzgórzom nad morzem i siadła na wielkim głazie. Piersi jej falowały gwałtownie, jakby miało coś w nich pęknąć.
    — Panno Holm! — zawołała pani Gröndal.
    A więc się już ubrała. Wołanie dochodziło od strony werandy, albo ogrodu. Może pani Gröndal była tam już w chwili, gdy wchodził?
    Tora nie była w stanie odpowiedzieć zaraz, a posłyszawszy drugie wołanie, uczuła, że winna milczeć. Potem wszystko ucichło.
    Któraż to godzina? Czyż wypadało mu tak wcześnie składać wizytę? Czemuż wprost z przystani poszedł do pani Gröndal, a nie wprzód do siostry? Któraż to godzina?
    Ale zostawiła w domu zegarek.
    Nagle zobaczyła, że zbliżają się białe spodnie i parasol. Ogarnęło ją silne wzruszenie...
    — Ależ droga pani, — powiedział — czy pani nie słyszała wołania pani Gröndal?
    Tora milczała.