inni niecierpliwie na nią czekali. Wesołe kółko znów zabawiało się rozmową, której największą ozdobą, dowcipem i rozumem są... dwuznaczniki, nie zawsze rozumne, rzadko dowcipne.
Szambelan La Chesnay ruchem zwycięzcy zmusił do posłuszeństwa dwa kosmyki siwych włosów, które rozkazów jego słuchać nie chciały. Stary dworak nachylił się do ucha księżnej de Carpegna i półgłosem rzucił jej przynętę:
— Czarodziejko!... Zbyt zręczna wojownico wachlarzem! Zjadaczko serc... co za wrażenie, jaki efekt!... Gdybyś pani chciała?...
— Gdybym chciała... czego, czy co? — zapytała księżna, patrząc w oczy szambelanowi, a we wzroku jej był bezwstyd i naiwność zarazem.
Szambelan jeszcze niżej się nachylił i bardzo cicho szepnął jej do ucha kilka wyrazów, których nikt nie mógł słyszeć.
Młoda kobieta roześmiała się.
— Oh!... Cóż pan mówisz?... Taka słaba, jak ja istota!... Co pan mówisz?
— Cóż powiedział ten podżegacz niewinności? — zapytał Gravenoire.
— Nic — odrzekła... Grzeczne szaleństwo!
I, wskazując złoty klucz, który świecił na czerwonym mundurze szambelana, dodała:
— Chciałby mi otworzyć wszystkie drzwi tego pałacu!... Che passo!
Marcel tymczasem pośpieszył do Sali Apollo.
Sala ta, nieco na uboczu położona, w tej chwili była prawie pustą. Nieznajomy siedział niedbale na fotelu i czekał. Był sam jeden. Marcel postawił krzesło naprzeciwko fotela, siadł i, nachylając się ku starcowi, te wyrzekł słowa:
— Jestem synem hrabiego Brutusa Besnarda... a pan znieważyłeś mego ojca!
Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/40
Wygląd
Ta strona została przepisana.