Tego dnia nie wychodziła wcale z domu, przekładając samotność nad wszelkie towarzystwo. Marja-Anna siedziała przy fortepianie i wprawnemi palcami przebierała klawisze, które wydawały najsprzeczniejsze dźwięki: śpiewały czule lub śmiały się rozpacznie, płakały lub błyskały niepewną, daleką nadzieją. Długie godziny spędziła Marja-Anna przy fortepianie, upajając się muzyką, która ją przenosiła do krainy marzeń, stokroć szczęśliwszych od smutnej rzeczywistości. Jedna szczególniej melodja, nad wyraz słodka, przypominała jej się ciągle: była to ta skarga bretońska, którą w latach dziecinnych jeszcze słyszała w szczęśliwej krainie Cornuailles. Monotonna, łzawa melodja tej piosnki doskonale harmonizowała z usposobieniem młodej dziewczyny:
— ...Do grobu dajcie mi welon bardzo cienki — powtarzała Marja-Anna — welon cienki jak pajęczyna, ażeby, gdy w ziemi spocznę, otoczył mnie całą... Umrę prędko, umrę jutro!...
Marja-Anna spłonęła rumieńcem: w tej chwili wszedł jej brat.
Dziewczyna czemprędzej zamknęła fortepian. Odwróciła się do brata i, jak na gorącym uczynku, któryby ukryć chciała schwytana, spoglądała na brata, nie mogąc nic więcej przemówić nad podziw, że nareszcie widzi go przed sobą:
— Ty!... Nareszcie... nareszcie!
— Czy ojciec już wrócił? — zapytał wice-hrabia Besnard, nie zwracając najmniejszej uwagi na siostrę.
Marja-Anna nie odpowiedziała na to pytanie: wyraz twarzy brata przestraszał ją. Po chwili dopiero zdołała przemówić:
— Dziś rano wezwano ojca do pana ministra, ale teraz już powinienby być na posiedzeniu rady, którą zawezwano, pewno z powodu wczorajszych wypadków... Wiesz, zamach na życie cesarza!
Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/193
Wygląd
Ta strona została przepisana.