Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Besnard nie wiedział co począć: wspomnienia go przytłaczały, a jakkolwiek słodkim był ich ciężar, uginał się pod nim.
— Kto mi to przysłał? — zapytał nareszcie.
— Już powiedziałem: pan Lazare.
— Gdzie mieszka ten pański Lazare?
— Zostałem tu przysłany po to, ażeby pana wicehrabiego do niego zaprowadzić.
— Czegóż on chce odemnie?
— Sam będzie miał zaszczyt powiedzieć o tem panu wice-hrabiemu!
Besnard chwilę tylko się wahał.
— Nie, dziś nie pójdę. Przyjdź pan jutro.
Zagadkowy człowiek potrząsł głową znacząco i uroczyście powiedział:
— Jutro byłoby już zapóźno!... Pan Lazare umiera i chce przed śmiercią zrzucić ze swego sumienia straszną tajemnicę.
— Ah!... zaczynam pojmować!
— O, nie, panie wice-hrabio... Mylisz się pan... Ale chodźmy, bo może być zapóźno!
Syn hrabiego Besnarda ociągał się jeszcze. Nieznajomy wiedział jednak, w jaki sposób można go było ostatecznie przekonać. Ten, który mienił się wysłańcem pana Lazare, nachylił się do ucha Besnarda i te wyrzekł wyrazy:
— Pan Lazare chciałby z wice-hrabią pomówić o «niej»!
«Ona!»... Teraz szał miłosny zwyciężył rozsądek!.. Besnard nie wahał się ani chwili i zawołał:
— Jedźmy!
Dwaj mężczyźni w tej chwili odeszli z pod domu hrabiego Besnarda.
Na Esplanadzie wsiedli do dorożki.
Nieznajomy wskazał adres:
— Do Montmartre!... Plac św. Piotra, przy końcu ulicy Kościelnej!