Strona:Antychryst.djvu/438

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeżeli ojciec będzie się domagał wydania mnie z bronią w ręku, czy mogę polegać na protekcyi cesarza?
— Niech Wasza Cesarska Wysokość będzie spokojna! Cesarz dość jest silnym, by obronić tych, których przyjął pod swą opiekę.
— Wiem, hrabio. Ale mówię teraz do pana, nie jak do namiestnika cesarza, ale jak do honorowego kawalera, jak do dobrego człowieka. Byłeś zawsze tak dobrym dla mnie. Powiedz mi teraz całą prawdę, nie ukrywaj niczego przedemną, na miłość boską, hrabio!... Bez polityki! Powiedz pan całą prawdę! Jezu! Widzi pan, jak cierpię!... — Zalał się łzami i patrzył na niego wzrokiem zwierza, osaczonego w ostępie. Starzec mimowoli spuścił oczy. Wysoki, smukły, o bladej, delikatnej twarzy, podobnej nieco do twarzy Don Kichota, człowiek dobry, ale słaby i chwiejny, nigdy nie zdecydowany w myślach i czynach, rycerz i polityk, hrabia Daun wiecznie wahał się między starem, wcale niepolitycznem poczuciem rycerskości, a nowem, wcale nie rycerskiem rozumieniem politycznej konieczności. Miał współczucie dla carewicza, ale zarazem ogarniała go obawa wmięszania się w sprawę niejasną, za którą musiałby przyjąć odpowiedzialność.
Carewicz padł przed nim na kolana.
— Błagam cesarza w imieniu Boga i wszystkich świętych, by mnie nie opuszczał. Straszna