Strona:Antychryst.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tołstoj znowu nie spiesząc się, zażył raz drugi tabaki, chustką strzepnął ze siebie resztki pyłu i powoli mówić zaczął:
— Choć nie kazano mi mówić, ale, cóż robić, mimowoli się wygadałem. Otrzymałem onegdaj, od Jego cesarskiej Wysokości pismo własnoręczny, że wkrótce sam wybierze się do Włoch. Nie myśl, by to stać się nie mogło, bo żadnej trudności tu nie ma, jeśli tylko car tego sobie życzy. A i sam wiesz to oddawna, że car miał zamiar jechać do Włoch, teraz zaś tembardziej się w nim utwierdził.
Jeszcze niżej pochylił głowę i cała twarz jego nagle się zmarszczyła: postarzał się w jednej chwili. Zdawało się, że mu się na łzy zbiera, nawet jedną małą łezkę uronił. I jeszcze raz posłyszał carewicz słowa, które słyszał tak często:
— Gdzie ty możesz przed ojcem się schronić? Chyba pod ziemią, bo inaczej wszędzie cię znajdzie. Żal mi cię, carewiczu, panie najmiłościwszy, żal...
Carewicz wstał, drżąc na całem ciele, jak w samym początku tej rozmowy.
— Zaczekaj Piotrze Andrzejewiczu. Chcę zapytać o coś hrabiego.
Podszedł do namiestnika i wziął go za rękę.
Wyszli do drugiego pokoju. Przekonawszy się że drzwi zamknięte, carewicz opowiedział namiestnikowi wszystko, co mówił Tołstoj i na zakończenie schwyciwszy starca za rękę zapytał: