Strona:Antychryst.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To ojca ty wilkiem nazywasz?
— Wilkiem nie wilkiem; ale niech ja mu raz w ręce wpadnę, to i kosteczki ze mnie nie zostanie! I pocóż tumanić się nawzajem? Sam wiesz przecie najlepiej...
— Carewiczu najmiłościwszy, panie mój łaskawy! Jeśli słowom moim nie wierzysz, patrz, w liście własną ręką cara napisane: przysięgam na Boga i straszny sąd Jego. Widzisz, na Boga przysięga! A czyż mógłby car na oczach całej Europy przysięgę swą złamać?
— Co tam przysięgi! — przerwał carewicz. — Jeśli sam nie będzie chciał, za archirejami się ukryje. Sobór wyrok wyda. Od czegóż jest samodzierżawcą rosyjskim! Dwóch ludzi na świecie, jako bogi: car moskiewski i papież rzymski; co zechcą, stanie się... Szkoda więc słów napróżno tracić! Żywego mię nie dostaniecie!
Tołstoj wyjął z kieszeni złotą tabakierkę z pastuszkiem, rozwiązującym pas śpiącej pasterce — i bez pośpiechu, ruchem spokojnym dobył szczyptę tabaki, zażył, potem pochylił głowię na piersi i rzekł, jakby do siebie, w głębokiej zadumie:
— Widocznie tak być musi. Rób, jak chcesz. Nie usłuchałeś mej rady, rady starca i przyjaciela, może usłuchasz ojca własnego. On sam niezadługo tu będzie...
— Gdzie tu?... Kłamiesz, stary... zawołał carewicz blednąc i z przerażeniem oglądając się na drzwi.