Strona:Antychryst.djvu/435

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdaje się, że mówi Pismo: Lat siedmdziesiąt — miara ludzkiego życia. Jakże więc ty, Piotrze Andrejewiczu, stojąc jedną nogą w grobie, mogłeś podjąć się takiej sprawy? A ja myślałem kiedyś, że mogę liczyć na twe przywiązanie.
— Możesz, najmiłościwszy carewiczu, Bóg widzi, możesz. Do ostatniego tchnienia służyć ci jestem gotów. Jedno mam tylko pragnienie: pogodzić ciebie z ojcem. Święte to dzieło; powiedziano bowiem: błogosławieni pokój czyniący.
— Po cóż tak kłamać, starcze! Myślisz, że nie wiem, po co was tu z Rumiancewem przysłano? Jemu się nie dziwię. Łotr i rozbójnik patrzy mu z oczu. Ale ty, ty, Piotrze Andrejewiczu!... Na przyszłego cara i samodzierżcę rękę ośmielasz się podnosić! Mordercy wy, mordercy obydwaj! Po to was ojciec przysłał, abyście mię życia pozbawili...
Tołstoj z przerażeniem rozłożył ręce:
— Bóg niech mię sądzi, carewiczu.
Taka szczerość brzmiała w jego głosie, że carewicz, choć znał go dobrze, jednak pomyślał: możem się omylił, może skrzywdziłem starca podejrzeniem? Ale natychmiast roześmiał się; przeszło nawet rozżalenie: w tej obłudzie było coś prostodusznego, naiwnego, niemal ujmującego poniewoli, jak w nieszczerości kobiet i w grze wielkich aktorów.
— Sprytny ty jesteś, Piotrze Andrejewiczu! Lecz na nic spryt twój się nie zda. Nie pójdę dobrowolnie w wilczą paszczękę...