Przejdź do zawartości

Strona:Antychryst.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał jeden okropny obraz — ojciec. I jako wędrownik oglądając się po za siebie nocą z wyniosłości, przy blasku błyskawicy widzi całą przebytą drogę, tak on — w straszliwym blasku tego obrazu widział żywot swój cały.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ma lat siedemnaście — wiek, w którym ongi do carewiczów moskiewskich, tylko co »oznajmionych«, ludzie zjeżdżali się, by patrzeć na nich, jak na dziwo. A na Aloszę kładziono już wtedy obowiązki nad siły: jeździć musiał z miasta do miasta, zakupywać prowiant dla wojska, rąbać i spławiać drzewo z lasu dla floty, budować fortece, drukować księgi, odlewać armaty, pisać ukazy, werbować pułki, wyszukiwać niedorostków, którzy pod grozą nawet kary śmiertelnej ukrywali się przed wojskowością. Sam prawie dziecko, nad takiemiż jak on dziećmi srożyć się musiał bez wszelkiego pardonu, karać ich surowo, sam musiał baczyć na wszystko, aby w niczem błędu nie było i posyłać ojcu jak najdokładniejsze relacye.
Od deklinacyi niemieckiej do bastionów, od bastionów do pijatyk, od pijatyk do ścigania zbiegłych — aż w głowie się kręciło. Im więcej się starał, tem więcej od niego żądano. Ni odpoczynku, ni odwłoki. Zda się, już, już padnie ze zmęczenia, jak koń spędzony. I wie, że wszystko na próżno. — »Ojcu nikt w niczem nie dogodzi«.