Strona:Antychryst.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A któż ja, mówi, powiedz, skoro wiesz? — Wiadomo, rzekę, kto: Niemiec ty, niemiecki syn, żołnierz, dobosz. — Zaśmiał się na całe gardło, śmiechem na mnie parsknął jak kot szalony. Oszalałaś starucha, całkiem oszalałaś! Nie Niemiec ja, nie dobosz, a prawowierny car wszej Rusi, twego męża nieboszczyka Teodora brat przyrodni. — Wtedy złość mię już porwała. Chciałam mu w pysk plunąć i zawołać: Pies ty, psi syn. Samozwaniec! Hryszka Otrepiew! Przeklęknik, ot co! — Ale myślę sobie: co mi z nim się sprzeczać? I plunąć na niego nie warto. Toż to jeno sen mój, przywidzenie nieczyste, boskie dopuszczenie. Dmuchnę i zginie, przepadnie. A skoro ty car mówisz, jakże ci na imię? — Piotr, odpowiada, moje imię. — Gdy mi powiedział Piotr światło mię oświeciło. E myślę sobie: ot kto ty! No, poczekaj. Nie głupiam. Językiem nie mogę, to chociaż w myśli święte zaklęcie powtarzam: »Wróg, szatan! Odczep się odemnie, na pola puste, na lasy gęste, przepaści ziemne, w morza bezdenne, na góry, dzikie, bezdomne, bezludne, gdzie światła oblicza bożego nie widać. Mordo ty przeklęta, idźże odemnie do piekła na dno same. Amen, amen, amen. Rozsyp się! Dmucham na ciebie i pluję«. — Jak tylko wymówiłam zaklęcie przepadł wnet, jakby w ziemię się zapadł — ni śladu po nim, tylko tytuniem śmierdzi. Zbudziłam się. krzyknęłam, przybiegła Wachramiejewna. Pokropiła mię wodą świętą, okadziła kadzidłem. Wstałam