Strona:Antychryst.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obejrzała się dokoła lękliwie, zbliżyła wargi do samego ucha Aleksego i szepnęła:
— Wiesz wnuczku, kto mi się przyśnił niedawno? On sam we śnie, czy w widzeniu, nie wiem tego, ale on sam przychodził do mnie, nikt inny, tylko on.
— Kto carowo?
— Nie rozumiesz? Słuchaj więc, jak ten sen mi się przyśnił — może pojmiesz wtedy. Leżę ja jakby na temsamem łożu i niby czekam na coś. Wtem nawskróś drzwi się otwierają i wchodzi On. Poznałam go odrazu. Wysoki taki a mocny, a kaftan na nim kusy, niemiecki. W ustach fajka, tytuń pali — oblicze wygolone, wąsy kocie. Podszedł do mnie, patrzy i milczy. I ja milczę. Myślę, co to będzie. I smutno mi się zrobiło i straszno — niby śmierć... Chcę się przeżegnać, ręka się nie podnosi — chcę modlitwę zmówić — język się nie porusza. A on za rękę mnie bierze. Ogień i mróz mię przeleciał. Spojrzę na obraz Chrystusa, a obraz zda się w różnych kształtach: jakby nie Zbawcy oblicze, a Niemca poganina, pysk napuchły, siny, jak u topielca... A On wciąż do mnie: — Chora ty — mówi — Marta Matwiejewna, bardzo chora. Chcesz, to przyszlę ci doktora mego? A cóż ty na mnie tak spoglądasz? Nie poznałaś to? — Jakże — mówię — nie poznać ciebie? Znam dobrze. Mało takich jak ty widziano na świecie.