Strona:Antychryst.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Carewna Marya nachyliła się nad nim, położyła mu na ramieniu swoją małą, ale silną, jakby do władzy stworzoną rękę. Takie same ręce miała carewna Zofia.
— Nie upadaj na duchu carewiczu — przemówiła powoli z dobrotliwą surowością. — Nie obrażaj Boga, nie szemraj. Wspomnij na Joba: ufność w Panu mieć trzeba, albowiem cały żywot nasz w ręku Bożem. I przeciwnościami dobrze on nam czynić może. Z kim Bóg, cóż przeciw temu mogą ludzie. Choćby wojsko całe przeciw niemu powstało, serce jego się nie zlęknie. Pan jego siła. Miej nadzieję w Chrystusie; nie zeszle ci prób ponad siły.
Zamilkła. I przy dźwięku tych tak swojskich od dzieciństwa dobrze znanych słów modlitewnych, pod dotknięciem tej ręki twardej, lecz dobrotliwej i on się uspokoił.
Ktoś do drzwi zastukał. To Sunduleja Warchamiejewna wzywała go do carowej Marty.
Aleksy podniósł głowę. Twarz jego wciąż była blada, ale już spokojna. Spojrzał na obraz z kopcącą przed nim lampką, przeżegnał się i rzekł:
— Prawdę mówisz, Maryuszka. Niech we wszystkiem wola Boża się stanie. Za sprawą modlitw Bogarodzicy i wszystkich Świętych, jak zechce, o nas postanowi. Taką miałam zawsze nadzieję i zawsze mieć będę.
— Amen! — dokończyła carewna.
Wstali i poszli do komnat carowej Marty.