Przejdź do zawartości

Strona:Antychryst.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wił, czego nikt z ludzi uczonych nie zdołałby zrozumieć, oni rozumieli — owszem, tem właśnie żyli. Wszystko to, o czem od wczesnego dzieciństwa słyszał od Pachomycza, teraz nagle odżyło mu w duszy z nową siłą. Znów coś go pociągnęło do lasów, do puszcz, do ukrytych monastyrów i cichych pustelni. Wśród białych nocy nad przestworem Newy, wśród gwaru przystani znów usłyszał w myślach dźwięk dzwonów kiteżskich i znów ze słodką tęsknotą powtarzał sobie wiersze o carewiczu Jozafie:

Matko ty krasna pustynio,
Pójdę przez lasy, moczary,
Pójdę przez góry, wertepy.

Trzeba było postanowić, trzeba było wybrać jedno z dwojga: albo na zawsze powrócić do świata, aby żyć jak wszyscy żyją, służyć człowiekowi, który zgubił jego ojca i być może, że zgubi Rosyę, albo raz na zawsze uciec od świata, stać się żebrakiem, włóczęgą, jednym ze »zbiegłych ludzi«, niemających swego miasta, a czekających miasta przyszłego. Trza było iść na Zachód z pastorem Glückem do »Stekolnego« grodu, albo na Wschód ze starcem Kornelim do niewidzialnego grodu Kiteży. Co wybrać? Dokąd się udać? Sam jeszcze nie wiedział, wahał się, zwłóczył ostateczne postanowienie, jakby czegoś oczekiwał. Ale w noc ową po rozmowie na tra-