Strona:Antychryst.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twie o Piotrze Antychryście poczuł, że dłużej zwłóczyć nie można. Jutro odpływa okręt do Sztokholmu i jutro też starzec Korneli, któremu groził donos, musiał uciekać z Petersburga. Wzywał ze sobą Tichona.
— Jestem jak na ostrzu noża — znów pomyślał sobie Tichon — na którą stronę upadnę, w tę i pójdę. Jedno życie, jedna śmierć; raz się omylę, drugi raz nie poprawię.
Czuł przy tem, że niema siły do powzięcia postanowienia, że dwie dole, jak dwa końce sznura, łączą się, ściągają i duszą. Wstał, wziął z półki księgę rękopiśmienną: Słowo św. Hipolita o wtórnem przyjściu, i aby uwolnić się od myśli, począł rozglądać jej kartki przy świetle lampki, gorejącej przed obrazem. Na jednej z nich wyobrażony był Antychryst w zielonym mundurze preobrażeńskim z czerwonymi wyłogami i guzikami miedzianymi, podobny z twarzy do cara Piotra Aleksiejewicza, i ręką wskazywał przed siebie. Przed nim na prawo oddziały gwardyi preobrażeńskiej i siemienowskiej maszerowały ku pustelni wśród ciemnego lasu. Na wierzchołku góry z trzema pieczarami modlili się zakonnicy. Żołnierze, prowadzeni przez dyabłów, wspinali się po zboczu góry, pod obrazem widniał podpis: »Wyśle wtedy w góry i wertepy i w przepaście ziemskie swe pułki dyabelskie, aby szukały ukrywających się przed jego oczami i przywiodły ich przed jego oblicze.« Na drugim obrazku żołnierze rozstrzeli-