Strona:Antychryst.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znawał — poczucie końca. Ale teraz nie wywołało ono, jak przedtem grozy i zachwytu, lecz gnębiło go tępym, bezbrzeżnym smutkiem. Raz na placu Troickim koło »domu kawiarnianego« Czterech Fregat spotkał człowieka wysokiego wzrostu w skórzanej kurtce marynarza holenderskiego. I podobnie, jak w Moskwie, na placu Czerwonym, w pobliżu szafotu, gdzie stercząca na palu martwa głowa ojca patrzała pustemi oczodołami prosto w oczy tego samego człowieka — Tichon poznał go odrazu — to był Piotr. Straszne oblicze jakby odrazu wytłómaczyło mu gród straszny. Na obu widniało to samo piętno.
Tegoż dnia spotkał starca Kornela. Ucieszył się niezmiernie i już go nie opuścił. Noc przepędzał w celi starca, a dni na tratwach, na łodziach, z ukrytymi tam ludźmi zbiegłymi. Słuchał opowiadań jego o życiu wielkich pustelników na dalekiej Północy w lasach pomorskich, oneskich, ołonieskich, gdzie Korneli, opuściwszy Moskwę, spędził lat wiele, i o strasznych tamecznych samopaleniach tysięcy ludzi. Teraz starzec szedł za Wołgę, do Kerżeńca, aby tam nauczać »o śmierci czerwonej«.
Tichon nie darmo się uczył. Niewierzył już w wiele rzeczy, w które wierzyli owi ludzie; myślał inaczej, ale czuł tak samo, jak oni. To, co najważniejsze — poczucie końca — wspólne mu było z nimi. To, o czem nigdy z nikim nie mó-