Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sane, z brylantami w uszach i na palcach, zakończonych potwornie długiemi paznokciami. Były one w jasnych szarawarach, haftowanych pantofelkach i barwnych, bogato wyszywanych jedwabiem i złotem „turmach“. Pijane wykrzykniki, pisk kobiet, głośny śmiech mieszały się z jękiem syren i rykiem rogów samochodowych. Chodnikami przechadzały się tłumy chińskich kulisów, i tych, którzy, jak ptaki, żyli z dnia na dzień, kryjąc się na czółnach, uwiązanych do palów na Suczouskim kanale, lub w jaskiniach za miastem. Olbrzymiego wzrostu policjanci-Hindusi, Annamici lub Chińczycy doglądali porządku. Jasno było od latarni, jak w słoneczne południe. Żeby przedłużyć sobie drogę, Malecki z Nanking Road skręcił w boczną ulicę Fokien i wyszedł na Kanitoński prospekt, kierując się w stronę Bundu. Na Canton Road było już mniej latarni i na niektórych rogach ulic panował mrok. Tu zbierały się jakieś ciemne postacie. Wynędzniali Chińczycy rozmawiali o różnych sprawach: o drobnym handlu, który uprawiali w dzień, o nowinach ze swoich wsi, o napadach „czerwonobrodych“, czyli chunchuzów-bandytów, i o kobietach, jako o szczycie marzeń każdego Chińczyka. Kobiety spotykały się w najciemniejszych miejscach ulicy. Były to drobne istoty, prawie dzieci. Ubrane w jaskrawe „kurmy“, były pozawieszane świecidełkami, paliły papierosy, wykrzykiwały coś ochrypłemi,