Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gardłowemi głosami i oglądały przechodniów uporczywym wzrokiem dużych skośnych oczu. Od czasu do czasu podchodziły do Chińczyków, stojących samotnie przy murach domów, zamieniały z nimi kilka słów i znikały razem w jakiejś czarnej szczelinie pomiędzy domami, gdzie były ukryte nocne przytułki rozpusty, nędzy i chorób. Europejskie prawo, moralność i medycyna nigdy tu nie zaglądały, chociaż zaledwie jakieś pół kilometra dzieliło to miejsce nędzy od wspaniałych gmachów banków, katedr wszelkich wyznań, muzeów, bibljotek i hotelów, gdzie przebywali wszechwładni potentaci handlu azjatyckiego.
Malecki wchłaniał w siebie te wrażenia, a myśl jego pracowała, jak zawsze. Nagle coś ścisnęło mu serce. Jakieś przykre zimno zakradać się zaczęło do mózgu.
— Co się stało? — spytał sam siebie Malecki i zaczął przetrząsać w myśli wrażenia z ubiegłego dnia. Długo nie mógł wynaleźć nic, co mogłoby wzbudzić w nim to niezrozumiałe uczucie zimna. Nagle rozległ się okrzyk jakiegoś spóźnionego handlarza dzienników:
— Gazety! Gazety wieczorne!
Przed oczami odrazu mignęła mu blada twarz artystki z błagającemi oczami i zadźwięczał jej słodki głosik...