Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzelano w jakiejś bocznej galerji, strzelano dla postrachu, obawiając się wyjść do głównej galerji, gdzie można byłoby dojrzeć mieszkańców podziemia.
— Czy tu są chunchuzi? — pytał Gorłow Chińczyka.
— Nie, kapitanie — odparł z przekonaniem. — Chunchuzi tylko przyjeżdżają tu zdaleka, grasują, robią wywiady i odjeżdżają. Żaden z nich nie odważyłby się mieszkać w tej jaskini, gdzie przebywają złe duchy i „lu-un“, smok. Tam powinni być „maudzy“.
— Biali ludzie — poprawił się, z trwogą spoglądając na nas, w obawie czy nie obraziliśmy się za nazwę „maudza“.
— Czekajmy, aż przybędzie Rusow z ludźmi — powiedziałem do technika. — Musimy zbadać tę zagadkę i wykurzyć stamtąd te „elfy“, jak jaźwców.
W oczekiwaniu posiłków, siedzieliśmy przy wejściu do szybu i patrolowaliśmy, aby „złe duchy“ chińskie, lub straszliwy „smok“, nie wymknęły się ze swego legowiska.
Po pewnym czasie w głębi galerji rozległa się nowa salwa, a kilka kul ze świstem wyleciało przez otwór i pomknęło dalej. Zrozumieliśmy, że ukryci pod ziemią ludzie chcieli wyjść i straszyli nas salwami. Odpowiedzieliśmy kilku wystrzałami. Znowu wszystko ucichło i nikt z mroku pochyłej galerji nie pokazywał się.
Gorłow bardzo długo tłumaczył Chińczykowi, że naszymi przeciwnikami nie mogły być duchy ani też smok.
— Słuchaj ty, zakuta głowo — mówił, wymachując przed nosem wystraszonego Chińczyka olbrzymiemi czerwonemi rękami. — To nie są żadne duchy i inne wasze brednie, bo gdyby duchy miały karabiny, to już przed trzema tysiącami lat żadnego Chińczyka nie moglibyśmy