Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i deski, stanowiące pułap i zabezpieczające pracujących od spadania odłamów skały i węgla. Wydobyliśmy zapomocą kilofa i młotka geologicznego kilkanaście kawałków węgla i zbadaliśmy go. Z wyglądu zewnętrznego był to węgiel brunatny, bardzo podobny do tych gatunków, które znałem z praktyki swojej w kraju ussuryjskim.
Spędziliśmy parę godzin w wąwozie, gdy nagle Chińczyk, błąkający się po schyłkach pagórków, przybiegł do nas i głosem przerażonym zaczął opowiadać nam, że widział dym, wychodzący z pobliskiego szybu.
— Pewnie węgiel się pali — pomyślałem i byłem tem bardzo zasmucony, gdyż praca w takich warunkach stawała się nader niebezpieczna dla robotników, a czasem wprost niemożliwa. Poszliśmy do szybu. Rzeczywiście, z otworu wychodziła cienka smuga dymu, ale gdym go powąchał, przekonałem się, że nie był to dym węglowy. Tam pod ziemią paliło się drzewo, a więc musiał być człowiek. Przypomniałem sobie znalezione zeszłego wieczora ślady świeżo zgaszonego ogniska. Sprawa nabierała pewnej tajemniczości i wymagała zbadania. Podeszliśmy do wejścia. Było dość szerokie i, schyliwszy głowę, można było z łatwością posuwać się zbiegającą nadół galerją. Ciemno było zupełnie. Gdy tak, zapalając zapałki, zaczęliśmy zagłębiać się w szyb, nawołując się wzajemnie, nagle rozległ się huk ogłuszający, po nim zaś nastąpiły drugi, trzeci i czwarty.
— Strzelają! — krzyknął Gorłow, a Chińczyk z krzykiem już biegł ku wyjściu.
Kazałem technikowi zawołać po rosyjsku i po mandżursku, aby ludzie wychodzili i nie strzelali. Na tę propozycję odpowiedziano nam salwą. Kule jednak nie dolatywały do nas, nawet nie słyszeliśmy ich. Widocznie