Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Była godzina 4½ z rana, gdy ktoś zapukał do mego wagonu. Przewodnik wstał i otworzył. Spojrzałem na zegarek i posłyszałem głosy. Po chwili przewodnik wszedł do mnie i rzekł:
— Jakiś Chińczyk przybiegł tu i chce koniecznie widzieć natychmiast naczelnika!
— Dawaj go tu! — zawołałem.
Wszedł Chińczyk i łamaną mową rosyjską zaczął opowiadać o wypadku, który się zdarzył przy największym piecu węglowym.
— Gdy zaczęliśmy wyjmować węgiel, twój pomocnik, naczelniku, a z nim dwóch robotników weszli na wierzch pieca, gdy nagle ten się zapadł i ludzie wpadli do płonącego wnętrza. Biegnij, naczelniku, biegnij prędzej, bo tam wszyscy potracili głowy!
Na twarzy Chińczyka malowało się takie przerażenie i rozpacz, że byłem przekonany, iż musiała się stać rzecz straszna. Zerwałem się i, kazawszy przewodnikowi zatelefonować do Udzimi, aby sprowadzono lekarza i sanitarjuszów, wybiegłem bez bluzy i broni za Chińczykiem. W osadzie jeszcze wszyscy spali. Około składu z węglem tkwił jeden z kozaków. Krzyknąłem do niego, aby kazał iść na miejsce wypadku wachmistrzowi i reszcie komendy. Byłem w wysokich butach i białej koszuli. Do kieszeni, po lewej stronie piersi, włożyłem dość grubą książeczkę, w której robiłem swoje notatki. Przebiegliśmy około kilometra do miejsca, gdzie zaczynał się zakręt kolejki. Wkrótce mój wagon i domy osady znikły za drzewami. Biegliśmy dalej i po chwili spostrzegłem dwóch Chińczyków, siedzących na plancie. Gdyśmy się zrównali z nimi, wstali i o coś zapytali robotnika. Otrzymawszy odpowiedź, podbiegli razem ku nam. Nagle dwóch ludzi schwyciło mnie ztyłu za ramiona i usiłowało