Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kilkunastu barwnemi pocztówkami i fotografjami, zdobiły ściany. Jakieś szmatki jaskrawe przykrywały niezgrabne kształty zydelków i ławek domowej roboty. Pstre firanki z pomalowanego bambusu i kulek szklanych, biała, czysta serweta z połyskującym na niej samowarem i chińskim wazonikiem, w którym tkwił bukiet kwiatów polnych, dokonały cudu przeistoczenia zwykłej szopy w dom mieszkalny, pełen powabu.
Z przyjemnością spędziłem wieczór w schludnem mieszkanku Samsonowych, gwarząc o różnych rzeczach, i byłoby mi jeszcze przyjemniej, gdyby nie spostrzeżenia, które poczyniłem, patrząc na troje ludzi, siedzących przede mną. Troje, bo był też i trzeci, a mianowicie barczysty Kazik.
Opowiadałem dużo o swoich podróżach po Europie i Azji, o ludziach, spotykanych w życiu, i widziałem, jak płonęły oczy Kazika, jak mocniej ściskał usta z jakąś zawziętością. Nareszcie wybuchnął:
— Jaki pan szczęśliwy! — zawołał. — Podróżuje pan i wie, jak i na co trzeba zwracać uwagę, aby coraz to więcej i więcej się uczyć. A później z tego ciągnie pan korzyści dla siebie i staje coraz mocniej i pewniej w społeczeństwie! A my? My — dzieci wieśniaków i robotników zmuszeni jesteśmy sami zdobywać sobie wiedzę i poszanowanie u ludzi. To — niesprawiedliwość społeczna!
— Skąd pan wie, że mnie wiedza nic nie kosztowała? — zapytałem, zdziwiony jego wybuchem.
— Ja tego nie wiem — odparł — i nie o panu osobiście mówiłem, lecz o całej klasie szlacheckiej i inteligentnej. Korzę się przed nią i jednocześnie zazdroszczę jej i nienawidzę. Ale nic mnie nie powstrzyma, nic i nikt! Zdobędę wszystko, co posiada klasa inteligentna od urodzenia, i wypłynę na szerokie morze! Pokażę wte-