Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wściekle skrzypiących i jęczących wozów, zaprzężonych w trzy konie.
Wyruszyliśmy w stronę Tolo, jadąc drogą polową straszliwie rozjeżdżoną i w niektórych miejscach zasypaną piaskiem, przyniesionym z Gobi przez wiatry zachodnie.
Była to już druga połowa września, i o świcie zrywały się nieraz zimne wiatry, zwiastuny zbliżającej się zimy. Tam, za prawie czarnym łańcuchem gór Wielkiego Chinganu, ciągnącym się na zachodzie, już szalały zimne wiatry jesienne, unosząc z sobą chmury piasku z pustyni, lecz tu, na wschodnich spadkach grzbietu i na równinie zima przemawiała jeszcze szeptem, uprzedzając o swem przyjściu i ostrzegając ludzi.
Była jeszcze jedna, niezawodna oznaka bliskich chłodów. Nad polami zawieszone, wysoko pod obłokami ciągnęły falujące w powietrzu sznury kaczek i klucze gęsi. Powracały już na południe, w doliny rzek, znikających w ciepłym oceanie Indyjskim; prowadziły ze sobą młode pokolenie, zrodzone i zahartowane na bezludnych, dzikich bagniskach północy, gdzie już szalała zima, tchnąca śmiercią i mrozem, ścinająca lodem wartkie prądy olbrzymich rzek i gromadząca w Oceanie skrzące się w słońcu góry lodowe.
Śledząc za lecącemi stadami ptactwa, coraz częściej spoglądałem na walizkę skórzaną, w której leżała dubeltówka Sauera, oczekująca cierpliwie na okres polowań jesiennych.
Zatrzymaliśmy się w małej wiosce, niedaleko od połączenia Tolo i Nonni. Dość wysokie góry, wschodnie odnogi Wielkiego Chinganu podchodziły prawie do brzegu rzeki. Z gór wypływały i wpadały do Tolo liczne potoki, tworząc gęstą sieć, przecinającą błotnistą równinę,