Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem, że Gruzini umieją dotrzymywać słowa — krzyknąłem znowu — wiec wierzę wam!
Przygotowaliśmy karabiny i czekaliśmy. Po długiej chwili z otworu, z pomiędzy kamieni, wynurzyła się głowa w małej, czarnej czapce barankowej, przeszyła nas ostremi oczami i znikła.
— Poco stoicie z karabinami? — rozległ się głos.
— Wychodźcie, bo każę wysadzić szyb! — odpowiedziałem.
— Gorący człowiek! — odparł Gruzin. — Trudna rada! Może dotrzymacie obietnicy!
Z wylotu galerji, jeden po drugim, wychodzili ludzie. Było ich siedmiu. Wysocy, chudzi, w czarnych, obcisłych kaftanach, ściśniętych w pasie cienkiemi rzemykami o srebrnych klamerkach, patrzyli śmiele i drwiąco. Kozacy bardzo szybko obmacywali Gruzinów, lecz ci dotrzymali słowa i broni przy sobie nie mieli.
— Możecie sobie iść! — powiedziałem, zwracając się do tego, który wyszedł pierwszy. — A nie przeszkadzajcie nam w naszej pracy i nie właźcie już do tych nor, bo się mogą zawalić, i wtedy nie wygrzebiecie się już.
Młody Gruzin o śmiałej, przystojnej twarzy z roześmianemi oczami rozdął nozdrza cienkiego, orlego nosa, błysnął białemi zębami i odparł:
— Ukryliśmy się tu, gdyż baliśmy się chunchuzów.
Spuścił oczy, a cienkie wargi drgnęły mu stłumionym śmiechem.

— Rozumiem! — odparłem. — Takich siedmiu „dżygitów[1] naturalnie powinno się obawiać chunchuzów. Gruzini nie są wojownikami.

  1. „Dżygit“ — jeździec, wojownik.