Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem, wyrzucając przez otwór szybu, niby z lufy armatniej kłęby kurzu, drobnych kamieni, pary i gazów.
— To na początek! — zagrzmiał Rusow. — Wychodźcie, bo za pięć minut zawalimy wejście do galerji! Śpieszcie się, borsuki!
Mój plan okazał się dobrym. Wkrótce posłyszeliśmy głos z galerji. Zaczęto z nami układy.
— Kto jesteście? — pytał ktoś niewidzialny z podziemi.
— Mamy się wam przedstawiać? — huknął Rusow. — Mówcie, coście za ludzie?
— My — Gruzini — brzmiała odpowiedź.
— Dlaczego siedzicie w norze jak borsuki? — pytał Rusow.
— Tak... wypadło... — odpowiedział głos zdołu, a w jego tonie wyczułem śmiech utajony, który nigdy nie opuszcza człowieka, zrodzonego w górach Kaukazu.
— Wyjdziecie? Czy też mamy pogrzebać was, gdyż nam też tak wypadło? — spytałem.
Po krótkiem milczeniu głos rozległ się już bliżej:
— Puścicie nas wolno, czy aresztujecie? Jeżeli macie aresztować, to sami wysadzimy się w powietrze.
— Widocznie zasłużyliście na więzienie? — zauważyłem.
— N...nie — odparł przeciągle — lecz bywają nieporozumienia.
Znowu wyczułem drganie śmiechu w tonie głosu Gruzina.
— Jeżeli pozostawicie broń w galerji i nie będziecie robić awantur — lećcie na cztery wiatry! — krzyknąłem do szybu.
— Wychodzimy! — odpowiedział po rosyjsku tym miękkim, trochę gardlanym głosem, który był mi znany tak dobrze z podróży po Kaukazie.