Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja wiem, że tak jest, ale może by się udało jakoś inaczej to urządzić, tak żeby nikogo nie martwić.
— Och Boże! — wzdychała stara za drzwiami. — Przepadłeś ty już ze wszystkiem!


VI.


Pewnego razu, w niedzielę, zupełnie niespodzianie zjawił się u mnie doktór Błagowo. Miał na sobie kitel zarzucony na jedwabną koszulę i wysokie, lakierowane buty.
— Przyszedłem do pana! — zaczął, mocno, po studencku ściskając moją rękę. — Codzień słyszę o panu i oddawna wybieram się tutaj, aby z panem otwarcie porozmawiać. W mieście straszne nudy, niema żywej duszy, niema do kogo ust otworzyć. Matko Przeczysta, jakie straszne gorąco! — mówił dalej, zdejmując kitel.
— Pozwól, kochany panie, trochę porozmawiać.
Ja sam nudziłem się bardzo i oddawna pragnąłem innego towarzystwa, jak malarze. Szczerze też ucieszyłem się z tych odwiedzin.
— Przedewszystkiem muszę panu powiedzieć, że współczuję panu z całego serca i poważam pana za to życie, które prowadzisz. W naszem mieście nie rozumieją pana, ale też niema kto pana zrozumieć, przecież to, za przeproszeniem, z małymi wyjątkami świnie! Ale ja wtedy na pikniku odrazu pana odgadłem. Pan jesteś człowiekiem szlachetnym, uczciwym, pan masz wzniosłą duszę. Szanuję pana i uważam sobie za zaszczyt podać panu rękę! — mówił dalej z uniesieniem. — Żeby tak śmiało i radykalnie zmienić życie, musiałeś pan przebyć bardzo złożony duchowy proces, a chcąc prowadzić dalej to życie i stać niezachwianie na wysokości swych przekonań, musisz pan bezustannie pracować umysłem i sercem. Teraz, powiedz pan, czy pan nie uważa, że