Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Razsudina, witając się, szarpnęła go za rękę i nie zdejmując wierzchnego ubrania i kapelusza, weszła do gabinetu i usiadła.
— Ja na minutkę przyszłam do pana — rzekła. — Nie mam czasu mówić o głupstwach. Niech pan zechce usiąść i słuchać. Czy pan jesteś rad, że mnie widzisz, czy też nie, jest mi najzupełniej obojętnem; ponieważ dla mnie łaskawe zajęcie się mną mężczyzn nie jest warte złamanego szeląga. Jeżeli zaś przyszłam do pana, to dlatego, że byłam już dzisiaj w pięciu miejscach i wszędzie mi odmówili, tymczasem sprawa nie cierpi zwłoki. Słuchaj pan — mówiła dalej, patrząc mu prosto w oczy — pięciu znajomych studentów, ludzi ograniczonych i głupich, ale bezwarunkowo bardzo biednych, ma być wydalonych z zakładu z powodu nieopłacenia wpisu w oznaczonym terminie. Bogactwo pana kładzie na pana obowiązek pojechania natychmiast do uniwersytetu i zapłacenia za nich.
— Z przyjemnością, Polino.
— Oto są ich nazwiska — rzekła Polina, podając Łaptiewowi notatkę. — Niech pan w tej chwili jedzie, rodzinnych rozkoszy użyje pan później.
W tej samej chwili za drzwiami, prowadzącymi do salonu dał się słyszeć jakiś szmer, coś, jakby skrobanie psa. Razsudina w tej chwili zaczerwieniła się i gwałtownie wstała z siedzenia.
— Pańska dulcynea podsłuchuje nas! — rzekła. — To szkaradne.
Łaptiewowi zrobiło się nieprzyjemnie.
— Niema jej tutaj, jest w oficynie — rzekł Łaptiew. — I proszę o niej tak nie mówić. Straciliśmy dziecko, ona jest bardzo zmartwiona.
— Możesz ją pan uspokoić — Razsudina uśmiechnęła się i usiadła — będzie ich z dziesięcioro jeszcze. Każdy ma dosyć rozumu na to, aby dzieci rodzić.