Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łaptiew przypomniał sobie, że słyszał już nieraz to samo, czy też coś w tym rodzaju, ale kiedyś dawno i uśmiechnęła mu się poezya czasów minionych, czasu swobody, życia kawalerskiego, kiedy mu się zdawało, że jest młodym i że może wszystko, co tylko chce i kiedy nie było miłości do żony i wspomnień o dziecku.
— Pojedźmy razem — rzekł, przeciągając się.
Kiedy przyjechali do uniwersytetu, Razsudina została przy bramie, czekając na Łaptiewa, który poszedł do kancelaryi; wkrótce potem wrócił i podał Razsudinej pięć kwitów.
— Dokąd teraz? — zapytał Łaptiew.
— Do Jarcewa.
— Ja też pojadę.
— Przeszkodzisz mu pan w robocie.
— Nie, napewno nie! — rzekł i spojrzał na nią błagalnie.
Miała na głowie czarny, żałobny kapelusz, ubrany krepą i krótkie, zniszczone palto. Nos wydawał się jeszcze dłuższym, niż dawniej, w twarzy nie było pomimo mrozu ani jednej kropli krwi. Łaptiewowi było przyjemnie, że może iść za nią, ulegać jej i słuchać jej zrzędzenia. Szedł i myślał o niej: jak wielką musi być wewnętrzna siła tej kobiety, jeśli brzydka jak jest, kanciasta, niespokojna, nie umiejąca się ubrać jak należy, zawsze niedbale uczesana i jakaś rozrzucona, a pomimo to pełna uroku.
Weszli do Jarcewa od tyłu przez kuchnię, gdzie przyjęła ich kucharka, czyściutka staruszka z siwymi włosami; zmieszała się, słodko się uśmiechnęła, przyczem mała jej twarzyczka zrobiła się podobną do pieroga i rzekła:
— Proszę państwa.
Jarcewa nie było w domu, Razsudina usiadła przy fortepianie i zabrała się do nudnych, trudnych ćwiczeń,