Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miarowym krokiem, by nie wydawać się podejrzanym, poszedł wzdłuż ulicy...
...Wyjątkowo paskudne położenie — myślał, starając się nadać sobie wygląd obojętny — asesor kolegjalny idzie z dzieckiem po ulicy. Mój Boże, jeżeli kto zobaczy i zmiarkuje — zginąłem... Położę je na tym ganku... Nie, tu są okna otwarte i może ktoś patrzy. Gdzieżby więc? Już wiem, zaniosę je do willi kupca Miełkina. Kupcy — to bogaci i litościwi ludzie, może nawet będą zadowoleni i wezmą na wychowanie.
I Migujew zdecydował się bezwarunkowo zanieść dziecko do willi Miełkina, chociaż ta znajdowała się na samym krańcu letniska, nad rzeką.
...Żeby tylko nie zaczęło wrzeszczeć lub nie wypadło... — myślał asesor kolegjalny. — Tego się rzeczywiście nie spodziewałem... niosę pod pachą żywego człowieka, jak portfel. Żywy człowiek, z duszą, uczuciami, jak wszyscy... Może z tego dziecka wyrośnie jaki profesor, dowódca, literat... Wszystko bywa na świecie! Niosę je teraz pod pachą, jak byle co, a za trzydzieści — czterdzieści lat może trzeba będzie przed nim stawać na baczność.
Gdy Migujew przechodził wąską, samotną uliczką koło długich parkanów pod gęstym, czarnym cieniem lip, poczęło mu się nagle wydawać, że popełnia coś okrutnego, występnego.
...Jest to właściwie podłość — myślał. — Trudno nawet wymyśleć większe łajdactwo... Za co my to nieszczęsne dziecko przerzucamy z ganku na ganek? Czy ono jest co winne temu, że się urodziło? I co nam złego zrobiło? Podli jesteśmy — lubimy się bawić kosztem niewinnych dzieciątek. Trzeba się tylko zastanowić nad całą tą historją.