Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja się oddawałem rozpuście, a dziecko czeka okrutny los... Podrzucę je Miełkinom, ci oddadzą je do domu podrzutków, a tam sami obcy ludzie, wszystko urzędowe... ani pieszczoty, ani miłości. Potem oddadzą je do szewca... rozpije się, nauczy kląć, będzie zdychał z głodu... Do szewca — a przecież to syn asesora kolegjalnego, szlacheckiej krwi... To moja krew i ciało...
Migujew wyszedł z pod cienia lip na drogę, zalaną światłem księżyca, i rozwinąwszy tłumoczek, spojrzał na dziecko.
— Śpi — szepnął. — Patrzcieno, i nos ma, szelma, garbaty, jak ojciec... Dramat, bracie... Co robić? wybacz... Tak ci widocznie już sądzone.
Asesor kolegjalny jął mrugać oczami i poczuł, jak po jego policzkach pełznie coś, niby mrówki... Zawinął dziecko, wziął je pod pachę i poszedł dalej. Całą drogę aż do willi Miełkina kłębiły mu się w głowie kwestje socjalne, a w piersiach doskwierało sumienie.
...Gdybym był porządnym, uczciwym człowiekiem — rozmyślał — plunąłbym na wszystko, poszedłbym do Anny Filipowny, padłbym przed nią na kolana i powiedziałbym: — „Wybacz! Zgrzeszyłem! Dręcz mnie, ale nie gubmy niewinnego dziecka! Nie mamy dzieci — weźmy je na wychowanie“. — Ona jest dobra kobieta, zgodziłaby się... A wtedy moje dziecko byłoby przy mnie... Ech!...
Zbliżył się do willi Miełkina i zatrzymał się w niepewności... Wyobraził sobie, że siedzi w salonie i czyta gazetę, a koło niego kręci się chłopczyna z garbatym nosem i bawi się chwastami jego szlafroka, a jednocześnie do wyobraźni jego cisnęły się postacie kolegów, ironicznie się uśmiechających, oraz jego ekscelencji, która aż parska