Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyszła do niej w zamiarze odwiedzenia lub okazania wdzięczności.
— Zawsze moją dobrodziejkę wspominałam, że otworzyła mi bramę lepszego świata.
Księżniczka spojrzała na nią surowo.
— Nie weszłaś w tę bramę. Nie poszłaś drogą, przeze mnie wskazaną. Zabłąkałaś się na gościńcach życia.
Panna Antonina spuściła wzrok. Po raz pierwszy przejął ją żal, że nie przeszła drogi, którą jej mądra ręka opiekunki wyznaczyła. Zmierzyła przepaść między nią a sobą, którą dostrzegła dopiero teraz wzrokiem kobiety doświadczonej, obtartej w wielu przygodach, wśród różnych ludzi. Kiedyś, w zarozumiałości pierwszych upojeń hasłami radykalnemi, postawiła siebie na szczycie świata. Ludzi, nie wyznających tych samych idei, uważała za karłów. A oto stała wobec siły duszy niespożytej, która w agonji, wśród bólów, torturujących ciało, zdobywała się na wytężenie myśli i uczucia, na czujną troskę o bliźnich swoich.
Panna Antonina przemówiła w końcu nieśmiało:
— Różnemi drogami chodzą ludzie. Dużo razy błąka się człowiek w młodości. Może ja teraz żałuję, że nie byłam w Krakowie.
— I czemuż to żałujesz?
— Dla człowieka, którego kocham, byłabym pożądańsza. Więcej warta dla niego. Teraz bardzo żałuję.
Księżniczka powiedziała z żalem:
— Żałujesz, że nie masz jeszcze jednej ozdoby obok szminki na ustach i krótkiej sukienki, żeby lepiej mężczyznę usidlić. A żeś z prawdą wieczną się rozstała, odczuć nie jesteś w stanie.
— Cóż ja zrobię, że nie umiem odczuwać prawdy wiecznej? — wymamrotała panna Antonina.